poniedziałek, 10 września 2012

TRUE BLOOD...

Wczoraj skończyłam oglądać "True Blood".  Wszystkie 5 sezonów obejrzałam przez tydzień, co daje 60 godzin: 12 odcinków w sezonie. Już jakieś dwa lata temu startowałam do tego serialu, niestety dwa pierwsze odcinki nie bardzo przypadły mi do gustu i porzuciłam tę myśl. Teraz zdecydowałam, że muszę go obejrzeć, choćbym miała się do tego zmuszać. Na szczęście zmuszać się nie musiałam.
Wszyscy Ci, którzy oglądali choć jeden sezon na pewno zostali zarażeni chęcią oglądania go ciągle i wciąż, tak było również ze mną. Serial ten momentami banalny, śmieszny, czasami nawet głupi, a czasami trafnie oceniający naszą rzeczywistość. Zastanawiam się co jest w nim, że chce się go oglądać?
Na pewno perypetie głównej bohaterki - dziewczyny o imieniu Sookie, która ze względu na niesamowite, pozaziemskie właściwości (czytanie w ludzkich myślach) i jak się okazuje magiczną krew przyciąga wampiry. Bezwątpienia niesamowity Eric Nortman (wampir), zdecydowanie zabójczo przystojny Alcid (wilk), na którego czekałam, aż dwa sezony, odważny Sam Merlotte (zmiennokształtny), który jest jednym z najbardziej prawych mieszkańców Bon Temps.
Za najlepszy z wszystkich sezonów uznaję sezon 4, ze względu Russella Edgingtona, którego powrót w 5 sezonie bardzo mnie ucieszył, szkoda tylko, że na krótko. Była to jedna z moich ulubionych postaci. Ten błysk szaleństwa w jego oku, oczarował mnie od samego początku, naprawdę szkoda, że tak pożegnaliśmy tę postać, która uważam mogłaby się jeszcze bardziej rozwinąć.
Sezonu 5 nie zaliczam do najlepszych, oglądałam jednym okiem. Słabe punkty to: za dużo postaci, wątków, ifrytów i innych stworów, za mało spójnej fabuły, brak jakiejkolwiek mocnej historii. Muszę jednak przyznać, że finał to i owo mi wynagrodził. Twórcy wreszcie, po raz pierwszy od dawna, poszli na całość. Krew lała się strumieniami, szalone, absurdalne sytuacje wreszcie śmieszyły zamiast nużyć, nie zabrakło dobrych tekstów ani momentów seksownego przerażenia, które były znakiem firmowym serialu.
Najbardziej denerwującym elementem była wróżkolandia. Fajnie, że przy tym wyszedł wątek zabicia rodziców Sookie i Jasona, ale nic poza tym.
Nie zawiodła mnie postać wilka – Alcida wreszcie przestał być chłopcem na posyłki, wziął sprawy w swoje ręce i stał się facetem, nie zakładając na szczęście koszulki. Może w 6 sezonie, będzie jeszcze więcej scen bez ubrań?
Sam Merlotte i Luna w finale też dawali radę w roli gotowych na wszystko rodziców. To właśnie dla takich scen, jak ta, w której Sam zabija "od środka" kanclerz Harris, chce się oglądać ten serial. Szkoda tylko, że scenarzyści ostatnio tak rzadko dają się ponieść wodzom swojej chorej fantazji.
Chyba nie powinnam przyznawać się, że, podobnie jak większość widzów płci męskiej, zachwycona byłam sceną, w której Pam i Tara zachowują się jak na matkę i córkę dość niekonwencjonalnie.
I oczywiście, że podobał mi się zły Bill! O ile u boku Sookie zdecydowanie wolę Erica, o tyle ten sezon u mnie zdecydowanie wygrywa Bill. Jego ewolucja od chłopaka kelnerki z Bon Temps do króla Luizjany, a następnie wampirzego boga jest jak wariacka przypowieść o naturze nie tyle wampirzej, co człowieczej. O pokusach, o władzy, o pragnieniu bycia kimś i znaczenia czegoś, a potem bycia kimś więcej i znaczenia jeszcze więcej, i jeszcze bardziej i więcej, i… A także o przerażeniu, kiedy już się uda. Stephen Moyer to aktor znakomity i świetnie udało mu się pokazać ten krótki moment po przemianie w krwawego boga, w którym Bill zwyczajnie boi się tego, co się stało. Ach! Co będzie dalej, skoro Wampirza Władza już właściwie nie istnieje? Komuż będzie ten bóg mówił, jak żyć, skoro pozostał w pałacu sam?
Teraz trzeba czekać znowu rok na tego Billa krwawego i na więcej historii Sookie i Erica, Pam i Tary,  i kolejne przejawy głupoty, a może zdrowego rozsądku Jasona. Nie pozostaje nic więcej jak uzbroić się w cierpliwość…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz