środa, 22 stycznia 2014

"LOVElace"...

Film nie powalił mnie niestety na kolana. Historia jakich wiele, opowiada o Lindzie Lovelace (dobra rola Amandy Seyfried), która zasłynęła jako aktorka w głośnym filmie pornograficznym.
Jakby tak doczytać w internecie okazuje się, że Panna Linda wcale nie była taka święta, jak ją przedstawiono zanim zagrała w "Głębokim gardle". Dużo wcześniej dała o sobie znać w rodzącej się branży różowego koloru, Jej przewodnikiem był oczywiście mąż. Debiutem okazuje się być nieszczęsna "Dogarama", będąca autentycznym porno z udziałem... i teraz niespodzianka "PSA"! Nagrywa potem jeszcze parę filmików ukazujących jej niebywały talent do... robienia dobrze mężczyznom w ten konkretny sposób.
Ze scenariusza wynika, że  film staje się wielkim sukcesem komercyjnym otwierając furtkę do wielkiej sławy, z której zdaje się korzystać sama zainteresowana. A ona sama zostaje przedstawiona, jako ofiara źle ulokowanych uczuć i zbyt konserwatywnego wychowania. Jedynymi winnymi są matka, która nie potrafiła jej pomóc, oraz kompletnie pomylony mąż Traynor. Ani słowa o branży, która napluła na swoją gwiazdę, pozbywając się jej, gdy tylko dostała w łapki pierwszy magnetowid.
Powstaje jeszcze druga część "Gardła", dużo bardziej grzeczniejsza, oraz kilka mniej istotnych w jej filmografii przedsięwzięć. Ciekawe jest to, że zdjęcia do tychże filmów powstają w studiu... Paramount (mało dziś znany fakt), ich budżet rośnie, a apetyt prawdziwych artystów po stronie kamery jest jeszcze większy.
Niestety nieżyjąca już dziś Lovelace niczego nam w tej kwestii nie wyjaśni, choć nawet gdyby żyła, zapewne plątałaby się w zeznaniach. W jej życiorysie jest tyle samo luk co w filmie. W "Lovelace" porno przypomina niewinne kino klasy B, a na sam seks praktycznie nie ma tu miejsca. Wszystkie scenki są poucinane, musimy sobie zatem je dopowiedzieć, lub dograć w wyobraźni, jeśli ktoś ją ma. I tu nasuwa się od razu pytanie: Po co, go w ogóle oglądać?