czwartek, 5 marca 2015

"Love, Rosie" - miłe i przyjemne kino...

Przy tym filmie dziewczyny można się zrelaksować. Można się pośmiać, można popłakać, można zrobić małą analizę swojego życia, można zrobić małą roszadę w głowie. Historia, można by powiedzieć, jak wiele innych, choć to nie byłaby prawda, bo ta historia jest z goła inna, jest rzeczywiście wyjątkowa, a wyreżyserowanie filmu z tego gatunku jest niezmiernie trudne. 
Pewnie nie wszyscy wiedzą, że film jest ekranizacją światowego bestsellera, "Na końcu tęczy" - Cecelii Ahern. Twórcy filmu jednak bardzo zmienili formę przedstawienia tej historii, ponieważ książka jest niefilmowa. Składa się z listów, emaili, sms-ów, a nawet urywków informacji prasowych. Dwóm reżyserom - Christianowi Ditterowi i Juliette Towhidi, udało się oddać nie formę właśnie, ale ducha literackiego oryginału. Myślę, że to duża zasługa dwójki młodych aktorów grających głównych bohaterów. Lily Collins i Sam Claflin tworzą cudowną parę, a w łączące ich uczucie wierzy się przez cały film. Nie ma tu żadnego fałszu, brak jest scenicznego pozerstwa. Kiedy widzimy ich na ekranie, wierzymy całym sobą, że to są Rosie i Alex.
"Love, Rosie" to opowieść o tym, że miłość nie pojawia się na zawołanie, kiedy jest nam najwygodniej, by ona się pojawiła, nadchodzi wtedy gdy jest jej czas. Czasami ten czas nie jest najlepszy, nie jest nawet w części najszczęśliwszy dla nas samych. W przypadku Rosie Dunne i Aleksa Stewarta nie bardzo się spieszyła, choć zapowiedziała się wcześnie, bo już we wczesnym dzieciństwie. Para ta wyrastała początkowo jedynie w platonicznej więzi, ale ich niezdarność, trudność z przyznaniem się do tego, co czują, sprawiła, że nie potrafili zgrać się w czasie. Większość filmu jest więc historią tego, jak mijają się ich życiowe ścieżki. Gdy jedno z nich jest gotowe, drugie nagle jest niedostępne. To pokazuje jak życie potrafi być przekorne, przewrotne, gdy w porę nie zorientujemy się, że to już, że to teraz. Można wtedy coś przegapić, można coś przegrać, można coś stracić i nigdy tego nie osiągnąć, dogonić, otrzymać.
Ta historia nie jest smutna, choć mógłby być to wyciskający łzy melodramat. Może się wydawać, że na pierwszy rzut oka marnuje się w przedstawieniu historii wiele czasu, w rzeczywistości ten czas jest niezbędny do tego, by bohaterowie dorośli do swojego przeznaczenia. Nie oznacza to, że powinniśmy polegać tylko i wyłącznie na przeznaczeniu, bo każdy powinien brać życie w swoje ręce i kierować nim tak, jak chce. Dwójka tych młodych ludzi również, brała życie w swoje ręce, próbowali, usilnie próbowali być razem, ale za każdym razem coś, lub ktoś im w tym przeszkadzał. Aż wreszcie zdarzył się cud, bądź znaleźli się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, wtedy właśnie zaczęli być razem. I to jest szczęśliwy Happy End! Ale oprócz szczęśliwego Happy End'u, ten film zawiera w sobie wiele wartości i wiele życiowych prawd. Po pierwsze na wszystko w życiu jest czas i miejsce. Po drugie trzeba wykazać się dużą cierpliwością w dążeniu do swoich marzeń i pragnień. Po trzecie miłość nie sługa, nie wybiera, przychodzi niespodziewanie.

Ps. I przepiękna piosenka Lily Allen - "Littest Things" - z których składa się nasze życie...


Polecam! Szczególnie w taką beznadziejną pogodę, jaką mamy za oknami.