sobota, 31 października 2015

"Lokatorka" - dobrnęłam do końca...

Książka autorstwa Francis Cottam jest thrillerem psychologicznym, który można przeczytać w ciągu dwóch dni, nie w ciągu kilku miesięcy, jak to było w moim przypadku. Naprawdę czyta się ją sprawnie, a cała akcja idzie w zwartym ciągu do przodu. Książka opowiada o lekarce Juliet Devereau z ostrego dyżuru, która pewnego dnia wraca wcześniej do domu i przyłapuje męża na zdradzie. Całe jej życie w tym momencie "leci na łeb na szyję". Próbując je pozlepiać, postanawia poszukać mieszkania i tylko jedno zasługuje na to, by mogła w nim komfortowo mieszkać. Tak naprawdę tylko na to jedno ją stać. Urządza się w nim, ale cały czas ma wrażenie, że jest obserwowana i tak rzeczywiście jest. Wnuk właściciela kamienicy Max, od lat najmłodszych podglądał wynajmujących mieszkanie. Niegdyś małą Kate, teraz dużą Jules. W tajemnych korytarzach zrobił wiele otworów, które ułatwiły mu ciągły kontakt z ofiarą. Jules poznając Maxa miała nadzieję na lepsze dni w jej życiu, wtedy jeszcze nie wiedziała,  że wszystko było sprytnie zaplanowaną manipulacją. Nawet wydrukowane ogłoszenie w sprawie wynajęcia mieszkania i znalezienie go na szpitalnej tablicy ogłoszeń nie było przypadkowe. Gdy doszło pomiędzy nimi do prawie intymnej sytuacji zdała sobie sprawę, że nadal kocha męża, a ona nigdy nie będzie mogła oddać się temu romansowi do końca. Okazało się, że Jules nie była obojętna również jej mężowi. Zdecydowali się na spotkanie i na nowy początek. Max postanowił działać i ukarać przede wszystkim dziewczynę za zdradę. W końcowej akcji książki główna bohaterka musi sama pokonać rosłego mężczyznę, by przeżyć, musi również pogodzić się ze śmiercią najważniejszej dla niej osoby już na zawsze. Godzi się z rzeczywistością, jaką zesłał jej los i próbuje zacząć wszystko od nowa.
Czy to jej się uda? Tego nie wie nikt...
Ta książka to studium psychologiczne zdradzonej kobiety, odrzuconego kochanka i wiarołomnego męża. Dobra lektura na jesienne dni, takie jak te, które mamy za oknem.
Tego autora polecam również:
- "Dom zagubionych dusz",
- "Klątwa Magdaleny",
- "Mroczne echo".

niedziela, 25 października 2015

"Ziarno prawdy" - polskie, dość dobre kino...

Tegoroczny film polskiego reżysera Borysa Lankosza autora takich filmów, jak:
- "Rozwój" 2001, 
- "Radegast" 2008,
- "Rewers" 2009.
"Ziarno prawdy" to kryminał, thirller, gatunek, który w Polsce rzadko ma okazję gościć na naszych kinowych ekranach i cieszyć nasze oczka. Film mi się podobał w kilku momentach tylko, reżyser za bardzo popłynął, ale o tym później. Brak też dla mnie ciągłego trzymania w napięciu, jak na dobry thirller przystało. Troszkę to się rozwlekło.
Miasto w którym dzieje się cała akcja to Sandomierz miejsce, które ma specyficzną historię i legendę. Miasto, które jest mroczne przez wzgląd na II wojnę światową, gdyż było areną działań zbrojnych. Najciekawszą postacią jest główny bohater w którego wciela się Robert Więckiewicz, prokurator, człowiek twardo stąpający po ziemi, konkretny, wydaje się być zawsze na topie i na tropie. Teodor Szacki zostaje oddelegowany, aby wyjaśnić pewną zagadkową śmierć Elżbiety, żony jednego z moich ulubionych aktorów polskiego kina Krzysztofa Pieczyńskiego. Staje się oczywiście głównym podejrzanym, niestety krótko po tym znajdują jego zwłoki, a tożsamość potwierdza, nie kto inny, jak prokurator Szacki. Później dowiadujemy się, że Elżbieta miała kochanka, lokalnego filantropa, który jak się okazuje, również znika bez śladu.
Film naszpikowany jest obrzędami i rytuałami żydowskimi według, których realizowane są zbrodnie. Cała zagadka nawiązuje do śmierci żydowskiej rodziny podczas II wojny światowej, co staję się tylko sprytnie przygotowanym kamuflażem, którego autorem jest mój ulubieniec.
"Ziarno prawdy" jest naprawdę interesujący, ale jak podkreśliłam wcześniej reżysera trochę poniosła wyobraźnia, tzw. nadinterpretacja. Moment zejścia do podziemi z całą ekipą, w tym dziewczyny - przewodniczki, która nie miała z akcją żadnego powiązania, w dodatku wszyscy uczestnicy bez żadnego przygotowania... Gdzie przewidywanie sytuacji, odpowiedzialność? Prokurator działający na własną rękę? Żaden chyba, aż tak daleko by się nie posunął?
Na plus są jak najbardziej są dość realistycznie wyglądające sceny mordów. Cała specyfika obrzędów żydowskich również ma tu niebagatela bardzo duże znaczenie. W sposób pierwotny przedstawione są rytuały, które nawet w dzisiejszym świecie mrożą krew w żyłach. W historii żydowskiej napotkać można wiele opisów, które dotyczą składania ofiar z ludzi, bądź kabalistycznych opisów terapeutycznych zastosowań krwi. Wśród ludności żydowskiej kwitł na dużą skalę rynek z kupcami żydowskimi sprzedającymi ludzką krew z rabinicznym certyfikatem produktu "koszerna krew". Koszerny znaczy czysty, co oznacza, że krew z mięsa musi być całkowicie usunięta i filmie świetnie było to pokazane.
Z całą pewnością mogę go polecić.