poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Kamerdyner" 2013

To film biograficzny, opowiadającym prawdziwą i ciekawą historię życia Eugene'a Allena, czarnoskórego kamerdynera pracującego w Białym Domu, który na przestrzeni trzech dekad służył ośmiu prezydentom. W rolę tę wcielił się Forest Whitaker, z resztą zagrał ją znakomicie, pokazał ujmujący obraz kogoś będącego częścią czegoś ważnego, a zarazem kogoś niewidzialnego. To dwie twarze, dwa oblicza, dwa życia, jedna dla Pana, druga dla siebie samego. Ponadto na ekranie możemy zobaczyć takie gwiazdy, jak: Oprah Winfrey (nie podejrzewałam Jej, o taki talent aktorski), Mariah Carey, John Cusack, Jane Fonda, Cuba Gooding Jr., Terrence Howard, Lenny Krovitz.
W filmie głównym motywem jest rasowa segregacja pod względem koloru skóry, co sprawia, że jest to dość łatwo przyswajalna lekcja historii, przedstawiona w gigantycznym skrócie. Reżyser jest jak najbardziej obiektywny, ponieważ nie da się wyczuć, po której stronie się opowiada, przedstawił to tak, że nikt nie powinien czuć się obrażony, choć film porusza naprawdę trudne i bolesne tematy. Ma się jednak wrażenie jakby reżyser bał się powiedzieć "Tak" opowiadam się za segregacją, "Nie" chcę świat bez afroamerykanów. To sprawia, że film jak dla mnie jest za grzeczny i wychodzi z tego dzieło nadziei, opowiadające o przeszłości, ale zrealizowane z myślą o świetlanej radosnej przyszłości. Uważam również, że jest troszkę za długi, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie da się zmieścić 70 lat historii Stanów Zjednoczonych w mniej niż ponad dwie godziny, więc wybaczam. Zabrakło mi w nim również, lub też celowo po drodze została porzucona osobista historia głównego bohatera. Jego skrajny konformizm i obsesyjny wręcz pracoholizm jest zaprezentowany pośrednio, ale nigdy nie przeanalizowany. Obserwujemy dramat rodzinny: zbuntowany, starszy syn, żona, która ma problem z alkoholem i śmierć młodszego syna. To wszystko powoduje, że do filmu wkrada się powierzchowność, która nie pozwala na zagłębienie się w te fascynujące relacje i niezwykłą historię rodzinną.
Oceniam film jako dobry, który można obejrzeć w domu.

czwartek, 26 grudnia 2013

Hobbit: The Desolation of Smaug...

Nie mogę źle wypowiedzieć się o "Hobbicie" i o samym Peterze Jaksonie, który jak dla mnie jest wspaniałym reżyserem, nie tylko dlatego, że jego twórczość to ogromne produkcje, które pochłaniają masę pieniędzy, ale dlatego, że prawie każdy film, który wychodzi spod jego ręki odnosi ogromny sukces. Dzieje się tak dlatego, że On po prostu, wie jak to się robi, a co za tym idzie jego filmy przynoszą miliardy dolarów zysku.
Ktoś powiedział, że tylko ten, kto: "Ma serce hobbita, jest opanowany jak elf, a jednocześnie szalony jak czarodziej", mógłby podjąć się tak wielkiego przedsięwzięcia, jakim niewątpliwie jest twórczość J.R.R. Tolkiena. Ja również tak uważam, bo to ogromne wyzwanie, dokonanie czegoś, czego nikomu do tej pory się nie udało. Mianowicie umożliwił On odzwierciedlenie wyobrażenia milionów czytelników na ekranie. Przedstawił opowieści pełne niezwykłych wydarzeń i magicznych postaci, które prowadzą odwieczną walkę dobra ze złem. Jedno jest pewne, że wywiązał się z tego bardzo dobrze, ponieważ Jaksonowska trylogia to prawdopodobnie najwierniejsze przeniesienie powieściowej sagi na ekran. Świadczy o tym, nie tylko olbrzymie zainteresowanie filmem na całym świecie wśród widzów i krytyków, ale przede wszystkim świadczy o tym to, że udało się uchwycić ducha powieści i stworzyć wielkie widowisko, które oczarowało każdego widza – nawet takiego, który nigdy nie słyszał nazwiska Tolkien.
Hobbit: The Desolation of Smaug to kolejna część przygód Hobbita (Bilbo Bagginsa), opowiadająca o wyprawie podjętej przez kompanię Thorina (z rodu krasnoludów) do okupowanej przez smoka Smauga Samotnej Góry w celu zabicia jej i odzyskania dawnej siedziby krasnoludów. Po drodze, w jaskini Golluma, Bilbo znajduje Jedyny Pierścień, dzięki któremu udaje się odkryć wiele tajemnic, ale również nieświadomy jego mocy, nie podejrzewa nawet, że prawdziwe zło dopiero nadchodzi.
To co mi się podobało w tym filmie, a co miało miejsce również we wcześniejszych częściach "Władcy Pierścienia", to wielowątkowość akcji, prowadzona równocześnie na wszystkich poziomach. Nadaje to ogromnego tempa ma się wrażenie, jakby reżyser pilnował go z wielką precyzją. Ponadto, są również rewelacyjne sceny kolejnych potyczek, konfrontacja z krwiożerczymi pająkami-gigantami, rajd w beczkach, wiele nowych postaci, a także tytułowy smok – majestatyczny, przerażający, ziejący pychą i ogniem Smaug. Wszystko to razem sprawia, że kolejka przy kasach biletowych nie ustawi się tylko dla aktorów, a dla samego Petera Jaksona, który jak dla mnie nie ma sobie równych.

Piosenka końcowa, którą w oryginale śpiewa Ed Sheeran, 
poniższe wykonanie Alice Olivii, również mnie zachwyciło.


Ps. Ostatnia część przygód Hobbita ma planowo wejść do kin w 2014.

niedziela, 22 grudnia 2013

OLDBOY...

"Oldboy" to remake słynnego koreańskiego reżysera Park Chan-Wooka, który w Cannes otrzymał Wielką Nagrodę Jury, został nominowany do Złotej Palmy a Quentin Tarantino powiedział, że "ten film jest bardziej tarantinowski niż wszystko, co do tej pory zrobiłem". 
Nie oglądałam tej wersji filmu, a amerykanie stwierdzili, że jak zwykle zrobią to lepiej. Niestety była to jedyna dostępna produkcja w kinie o godzinie X, a mnie akurat naszło, żeby ją zobaczyć. Fabuła filmu jest naprawdę ciekawa i myślę, że gdyby nie odkryto wszystkich kart, a poprowadzono wątek w stronę niedopowiedzeń i znaków zapytania, byłoby o wiele ciekawiej. 
Tytułowy bohater Joe Doucett, którego gra Josh Brolin (znany z roli w  "Gangster Squad"), to typowy łajdak, który nie liczy się z nikim i niczym. Pewnego dnia zostaje porwany i uwięziony na 20 lat w miejscu, które przypomina hotel, a nim nie jest. Nie wie, kto jest jego oprawcą, ani jakie ma wobec niego zamiary. W międzyczasie dowiaduje się, że jest sprawcą okrutnego czynu, mianowicie zabicia byłej żony i osierocenia córki. Przez ten czas śledzimy jego gehennę w zamknięciu. Przechodzi metamorfozę od pijaka z wielkim brzuchem do człowieka, który chce odzyskać córkę i nie tylko zna, ale i posługuje się wszystkimi rodzajami sztuk walki, które opanował za sprawą dostępnego TV.:) Pewnego dnia zostaje niespodziewanie wypuszczony na wolność i pragnie jedynie zemsty, na co, jak się okazuje ma pięć dni. Domyśla się, że niewola była formą kary, a jego uwolnienie kolejnym etapem okrutnego planu. I do tego miejsca można ten film obejrzeć, dalej nie wiem jak go ocenić...Jest młotek, który w rękach bohatera zamienia się w zabójczą broń, oraz zwrot akcji, po którym proste kino zemsty ewoluuje w kierunku greckiej tragedii. Okazuje się, że scena miłosna Joe z młodziutką pracownicą opieki społecznej (w tej roli Elizabeth Olsen) jest kluczową sceną filmu. Sceny walki wyglądają efektownie, lecz nie podnoszą ciśnienia, za to krew płynie obficie z ran ciętych, kłutych i postrzałowych. Natomiast koniec mnie totalnie rozczarował, szczególnie ostatnie 2 minuty filmu. Skończyć dobrowolnie tam, skąd przez dwadzieścia lat chciało się uciec, to tak jakby się poddać, a to już nie dla mnie. 

sobota, 7 grudnia 2013

Sheldoner is my M A S T E R...

"The Big Bang Theory" to serial komediowy, który omijałam szerokim łukiem tylko dlatego, że nie pojmowałam jak śmieszny on jest. Teraz zasysam sezon za sezonem i nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich śmiesznych tekstów, mądrych tekstów, przydatnych tekstów. W naprawdę komicznych momentach muszę zrobić pauzę, by móc się zdrowo wyśmiać. To połączenie świata nauki ze światem komedii, wszystko utrzymane na naprawdę wysokim poziomie.
Jeśli chodzi o postacie występujące w tym serialu to według mnie i chyba nie tylko według mnie, na szczególną uwagę zasługuje Sheldon Lee Cooper. W gestach i mimice przypomina Jasia Fasolę. Natomiast jeśli chodzi o jego piękny umysł jest genialnym fizykiem, chodzącą encyklopedią, posiadającą niesamowitą pamięć ejdentyczną (to zdolność odtwarzania złożonych obrazów, dźwięków i innych obiektów z bardzo dużą dokładnością, którą według niektórych badań dysponują nieliczne osoby). Jest przy tym niepoprawnym socjopatą, aż dziw, że nie jest seryjnym mordercom, moim zdaniem świetnie by się nadawał. Jego teksty są powalająco-onieśmielające, a jego teorie i wywody niezrozumiałe dla zwykłego zjadacza chleba.  Nie zna znaczenia sarkazmu, nie wie, co to zabawa, zwyczajny uśmiech sprawia mu nie lada trudność, a wszelkiego rodzaju uczucia są mu obce. Niesformalizowany hipochondryk, który gdy choruje, jest skazany na siebie, bo każdy z jego przyjaciół bierze nogi za pas i zwyczajnie zwiewa. Posiada całą masę rytuałów, np.: poniedziałek owsianka, lewy róg kanapy - jego  miejsce, środa sklep z komiksami itd., co najdziwniejsze ludzie którzy go otaczają, również muszą je wykonywać. Świadczy to o tym, jak silną osobowością jest i jak bardzo oddziałuje na otoczenie.  Jego wysokie IQ daje o sobie znać w każdym momencie życia, przewodzi wszystkiemu i wszystkim, przy tym jest niesamowitym manipulatorem każdej  sytuacji. Z drugiej zaś strony jest słodki jak cukierek i niewinny jak dziecko, z którym trzeba obchodzić się bardzo delikatnie. Wszystkie te zachowania w jednym człowieku, dlatego powątpiewam, by ktoś taki jak Sheldon istniał naprawdę. Jeśli jednak taki ktoś jest, to ja chcę go poznać, chcę by należał do mojej czasoprzestrzeni, chcę by codziennie rano opowiadał mi o fizyce teoretycznej, by jego świat choć przez chwilę był również moim. Ta bezwzględna miłość i uwielbienie do tej postaci jest rzeczywista, mimo, iż ta postać jest tak nierzeczywista. Przypomina zachowaniem Króla Juliana z "Pingwinów z Madagaskaru", równie władczy i równie nieliczący się z nikim.
Dziwne jest to, że bardzo lubimy takie postacie oglądać, natomiast w życiu codziennym ich nie znosimy i najczęściej nie utrzymujemy z nimi kontaktu, z wielu powodów. Myślę, że życie z taką osobą jest na dłuższą metę nie do zniesienia i tylko ktoś taki, jak Leonard jest w stanie tego dokonać.
Drugą zabawną postacią według mojej opinii jest Howard Joel Wolowit. Kontrastuje on z Sheldonem, któremu wiele razy zdarza się wyśmiewać "braki" w wykształceniu Howarda, prawdę mówiąc bardzo często pojawia się motyw głupiego Wolowitza, bez doktoratu i wybitnego fizyka Sheldona. Jednak w ogólnym rozrachunku to Wolowitz osiągnął dotychczas więcej w dziedzinie ogólnopojętej fizyki niż Sheldon, który może pochwalić się jedynie wpadką z podróżą na biegun Południowy i wieloma godzinami spędzonymi nad różnymi teoriami, które nie mają odzwierciedlenia w żadnej rzeczywistości.
Ok, Tomek.K, zgadzam się, że fizyka teoretyczna jest teorią i często się filozofuje, a w dziedzinie, którą zajmuje się Howard można działać. Tak, ale i tak nie zmienia to faktu, że w zamyśle scenarzysty jest pokazanie różnic w wykształceniu nie dlatego, że zajmują się innymi dziedzinami, tylko dlatego, że nie każdy z wykształceniem coś w życiu osiąga.
Podsumowując serial jest naprawdę bardzo zabawny, a teksty Sheldona Lee Coopera warto zapamiętać!