piątek, 3 października 2014

"Into the wild" - w reżyserii Sean'a Penn'a

Reżyserem filmu jest Sean Penn, obejrzałam go z dużym zaciekawieniem i mam bardzo mieszane uczucia. Jestem na TAK!, gdyż jest ucieczką od tego wszystkiego, do czego współczesny człowiek dąży, a na pewno pokazuje czemu się poddaje. A dzisiejszy człowiek postawił sobie za cel: bycie celebrytą, pogoń za pieniądzem, sukcesem, sławą. Jestem na NIE!, ponieważ dla mnie to niestety kolejne, stracone, dobrze zapowiadające się młode życie, niby manifest, ale tak naprawdę czego?
Historia od początku do końca oparta jest na faktach: młody chłopak, który ma przed sobą świetlaną przyszłość, w którego rodzice zamierzają zainwestować pieniądze, tylko po to, by jego start w przyszłość, był lepszy niż ich samych. On sam decyduje się na ucieczkę w pogoni za odnalezieniem swojego miejsca na ziemi i egzystencję z przyrodą. I wszystko byłoby cudownie, gdyby jego misja nie zakończyła się tragicznie. Chęć postępowania według swojej ideologii, tutaj się nie sprawdziła. W bezsensowny dla mnie sposób pozbawia się życia, robi to niestety nieświadomie, aczkolwiek pewne sytuacje są do przewidzenia. Tym samym przyczynił się do ogromnego bólu rodziców, którzy zrozumieli swój błąd i byli skłonni się zmienić. A ten chłopak przesłodki, w każdym wzbudzał pozytywne emocje, każdy chciał się nim zaopiekować. On sam niestety nie był w stanie dzielić swojego szczęścia z nikim, bo nie zdążył odkryć jeszcze, że "szczęśliwym jest się tylko wtedy, gdy można je przeżywać z drugą osobą", dlatego człowiek powinien tęsknić za szczęściem.
Historia jest opowiedziana w naprawdę interesujący sposób, możemy zaobserwować przejście człowieka przez wszystkie etapy zachowań: strach, przerażenie, samotność, radość. Reżyser uzmysławia widzowi, że wartością, której nie można kupić w sklepie, jest poczucie siły, a nie poczucie posiadania. Każdy tak naprawdę może wynieść z tego filmu odrobinę prawdy dla siebie. 
Uważam, że dzieciństwo ma bardzo duży wpływ na nasze późniejsze życie, kształtuje nas jako dorosłą już osobę, więc bardzo ważne jest, by było radosne i prawdziwe. Ale życie to nie jest scenariusz filmu, nie da się przewidzieć szczęśliwego happy end'u, tak jest i tym razem.
Najbardziej podobał mi się wątek ze starszym panem "dziadkiem", tworząca się nić porozumienia między młodym a starym człowiekiem była wręcz namacalna. Zeźliło mnie jedynie zakończenie i raczej dziwne podejście do życia. Tak natura! Tak wolność! Tak swoboda! Ale mówię nie głupocie, która wynikała z niedoświadczenia, hardości i nie do końca przemyślanego działania, które doprowadziło do naprawdę fatalnego końca, smutne, ale niestety prawdziwe.
Ten film porusza wiele problemów ludzkości. Na pewno uzmysławia nam fakt, że jesteśmy bardzo maluczcy względem miejsca, w którym wszyscy się znajdujemy. Otaczający nas świat jest ogromny, a my jak te ziarnka piasku, w sensie dosłownym, zbyt bardzo starający się sprostać zadaniom stawianym nam przez rodziców, nauczycieli, ludzi, których spotykamy na swojej drodze życia. Z drugiej strony, gdyby nie ci wszyscy ludzie, których poznajemy i których mamy możliwość dopuszczenia do naszego świata, nie bylibyśmy, tu i teraz. Ponadto film pokazuje, jak bardzo zapominamy o widokach dnia codziennego, o górach, lasach, wodzie, powietrzu, wschodzącym i zachodzącym słońcu, tylko dlatego, że to wszystko po prostu jest odkąd my jesteśmy. Ale nasz świat to również my, nasze marzenia i dążenia, my go współtworzymy, starajmy się więc współtworzyć go zgodnie z jego przeznaczeniem.
A film polecam!

piątek, 26 września 2014

"Miasto 44" - słaba lekcja historii...

Nie ukrywam, że mam problem żeby ocenić ten film i przyznaję, że niestety więcej jest minusów, niż plusów. Film Jana Komosy miał we współczesny sposób opisać wydarzenia, które rozegrały się w czasie Powstania Warszawskiego. To miała być lekcja historii, chociażby cząstkowa. Tymczasem, zobaczyłam przerysowane sceny, niczym z amerykańskiego kina, mowa tu o "slow motion" i "dubstepy", które moim zdaniem nijako pasowały do tej tematyki. Naprawdę zabawnie wyglądała scena pocałunku dwójki głównych bohaterów, w tle przelatujących obok nich pocisków, lub scena erotyczna rozegrana w dubstepowym rytmie utworu Skrillexa, by zaraz potem zaśpiewał dla wszystkich Czesław Niemen w utworze "Dziwny jest ten świat", jeśli kogoś, któraś z tych scen porwała, to szaaaaaaaaaaa...... Scena przejścia kanałami rozbawiła mnie prawie do łez, miałam wrażenie, że oglądam amerykański horror klasy G, w którym to ściany uginają się by osaczać swoją ofiarę. Jak dla mnie w filmie tym zabrakło sensownych dialogów, które pozwoliłyby przeżyć okrucieństwo II wojny światowej. Wszystko to za sprawą zbyt okrojonej fabuły, która tu, ma się wrażenie jest za bardzo poszatkowana i sklejona do "kupy", tak na potrzebę chwili, dlatego nie możemy tutaj mówić o jakiejkolwiek spójności. Filmu tego nie ogranie żaden polski widz nie znający historii, dlatego nie uważam by była to odpowiednia lekcja dla nastolatków. Nie wspomnę, że zagraniczny widz będzie miał jeszcze większy problem ze zrozumieniem sensu Powstania Warszawskiego, bo te pytania nasuwały się podczas oglądania nawet mi. Jeśli scena śmierci rodziny Stefana ma zobrazować rzeź Woli, w której zginęło 60 tyś. ludzi, to jest to źle przedstawiona wizja rzezi. Tak naprawdę dopiero druga połowa filmu oddaje rażący obraz wojennej rzeczywistości, stosy zabitych ciał, cała rzesza rannych, umierających, pozostawionych samych sobie straceńców, czekających tylko na śmierć. 
Cieszy gra młodych aktorów polskiego kina, na uznanie tutaj zasługuje na pewno gra głównego bohatera, Józefa Pawłowskiego wspomnianego wcześniej Stefana, który na początku ma jakiś charakter, potem niestety się rozmył, by przez drugą połowę filmu zachowywać się jak Zombi - rozumiem, że to był zamysł albo scenarzysty, albo reżysera. Większość krytyków zachwyca się grą niepełnoletnią jeszcze wtedy Zofii Wichłacz, pseudonim w filmie "Biedronka". Niestety mi nie przypadła do gustu, mam jednak nadzieję, że wyrośnie z rażącej maniery, bo jak na razie jest to aktorka jednej wciąż tej samej zatroskanej miny, oby nie była to druga Kristen Stewart ze "Zmierzch". Za to bardzo przypadła mi do gustu Anna Próchniak "Kama", nie tylko dlatego, że jest bardzo ładna, ale dlatego, że pokazała i charakter i zadziorność.
Ten film można też rozpatrywać z innej strony, jeśli miała być to kronika Powstania Warszawskiego oglądanego przez trójkę przypadkowo w nie wplątanych dzieciaków, to tym właśnie jest. Główni bohaterowie są bardziej "dyspozytorami spojrzenia", czyli osobami oczyma, których patrzymy na ekranowy świat, a tak naprawdę główną rolę odgrywa bohater zbiorowy, co zgodnie z tytułem filmu wskazuje na Miasto 44.
Mimo tych wszystkich negatywnych odczuć polecam, chociażby tylko dlatego, że jest to jeden z 20 filmów, jakie powstały w polskiej kinematografii w tym roku.

niedziela, 31 sierpnia 2014

O historii mojego ulubionego obrazu "Pocałunek" - Gustava Klimt'a

"Pocałunek"
Gdy w 1907 roku Gustav Klimt zaczyna pracę nad swoim najważniejszym dziełem, które dokonało przewrót w europejskiej secesji, nie spodziewa się, aż takiego zainteresowania obrazem pod tytułem "Pocałunek", który niewątpliwie przyniósł mu sławę i duże uznanie, a także stał się jednym z najsłynniejszych dzieł w historii sztuki.
Klimt pracował jak zwykle, w swoim atelier, od wczesnego ranka, bez przerw, aż do wieczora, skarżąc się na trudy swej pracy. Napisał w liście: „Albo jestem za stary albo zbyt nerwowy albo zbyt głupi – coś w tym musi być.“ Wkrótce niezliczone szkice pokryły podłogę pracowni. Jednak ten rok okazał się jednym z najbardziej produktywnych w jego życiu, ponieważ ukończył między innymi Portret Adeli Bloch-Bauer I, Nadzieję II.
 "Portret Adeli Bloch-Bauer I"
 "Nadzieja II"
Motyw zakochanej pary, złączonej w pocałunku, interesował Klimta przez całe życie. Wariacje na ten temat można znaleźć już w jego wczesnej twórczości, a towarzyszą mu one do końca życia. Fryz Beethovena powstał w 1902 r. i charakteryzował się bogatą ornamentyką i zastosowaniem złotej barwy, już wtedy stanowił ważny krok w artystycznym rozwoju Klimta.
"Fryz Beethovena" 
Przełom w kierunku „złotego okresu" jego twórczości, którego punktem kulminacyjnym stał się "Pocałunek", nastąpił podczas wizyty w Rawennie w trakcie podróży po Włoszech w 1903 r., kiedy to Klimt poznał świat bizantyjskiej mozaiki. Na dzieła Klimta wpływ wywarło także nowoczesne malarstwo. Można w tym kontekście wymienić zarówno abstrakcyjny, dekoracyjny styl holenderskiego symbolisty Jana Theodora, co i belgijskiego malarza symbolicznego Fernanda Khnopffa, z którego wpływu na Klimta żartował Karl Kraus, że pod wpływem spotkania z Khnopffem Klimtowi puścił guzik, czyli dostał olśnienia. 

Zapytacie i o co tyle zachodu? A ja wam odpowiem, że jest o co, bo ten obraz jest niezwykły. "Pocałunek" przedstawia przytuloną parę zakochanych na łące pełnej kwiatów. Mężczyzna pochyla się nad kobietą, a ona, mocno w niego wtulona, czeka na pocałunek. Ornamentykę męskiej postaci cechują prostokątne i kwadratowe kształty, podczas gdy w sylwetce kobiety dominują miękkie linie i kwiatowe wzory. Parę otacza złota aureola, kończąca się jednak na ich nagich stopach, których palce, mocno zakrzywione, są silnie wczepione w podłoże. Jednocześnie jednak para przezwycięża tę resztkę siły grawitacji i wymyka się w sferę rzeczywiście przypominającą złote tło bizantyjskich mozaik, wolną i sprawiającą wrażenie świętej. Dokonano licznych prób identyfikacji kobiety przedstawionej na „Pocałunku“. Niejednokrotnie padało tu nazwisko przyjaciółki Klimta, Emilii Flöge, ale również nazwisko Adeli Bloch-Bauer. Regularne rysy twarzy wskazują na pokrewieństwo z wieloma kobietami malowanymi przez Klimta, ale nie można ich ostatecznie przypisać żadnej z nich.
Kiedy w 1908 roku Klimt po raz pierwszy przedstawił na wystawie obraz publiczności, został on natychmiast zakupiony przez Galerię Austriacką. Obraz ten stanowi centralny punkt największej na świecie kolekcji dzieł Gustava Klimta w Galerii Austriackiej w wiedeńskim Belwederze.

środa, 27 sierpnia 2014

Grey's Anatomy sezon 10

10 sezon mnie lekko rozczarował, odczuwam brak pomysłu na dalszy ciąg tego serialu, ale skoro obejrzałam już tyle sezonów to przerwanie teraz kiedy zaczyna zbliżać się ku końcowi, byłoby jak nie odrobienie pracy domowej z języka polskiego, a ja lubię polski.
Już teraz wiadomo, że Cristina Young nie podpisała kontraktu na swoją obecność w 11 sezonie, do którego już zakończono zdjęcia.
Wyprowadzanie tej postaci w serialu było co najmniej banalne, zero sentymentu, ani jednej łzy, a przecież była jedną z głównych bohaterek i od dziesięciu lat brała udział w tym przedsięwzięciu, zdobywając dwa Złote Globy, więc po tym wątku spodziewałam się czegoś więcej. 
Ponadto byliśmy świadkami sielanki małżeńskiej Dereka i Meredith, jakiejś tam rezygnacji z planów na rzecz drugiego małżonka, i oświadczenia, że jedno nie chce wyjeżdżać z Seattle, drugie zaś chce, co w rezultacie, jak już możemy przypuszczać będzie owocowało w 11 sezonie.
Podobał mi się wątek April i Jackson'a, ta para świetnie pasuje do siebie, pomimo skrajności osobowości, uważam, że dostarczą nam jeszcze wielu zabawnych sytuacji z ich udziałem.
Karev nareszcie znalazł swoją miłość i cel w życiu, myślę jednak, że jego serce związane jest ze szpitalem Sloan Grey Memorial Hospital i na długo tam zostanie.
Najbardziej burzliwy związek jak dla mnie i tym samym najbardziej interesujący, mowa o Cristinie i Owenie zakończy swoją żywotność przez wyjazd Cristiny do Zurychu. I to jest DRAMAT! przez duże "D" dla tego serialu.
Wątki kilku nowych stażystów, niektóre przeplatają się z powodzeniem, inne nie. Myślę jednak, że nic i nikt nie zastąpi stażystów z pierwszych sezonów, wtedy kiedy była jeszcze Issi i George, ale życie płynie dalej nawet w tym serialu, a tamtych bohaterów już nie ma, Ci którzy pozostali rządzą teraz szpitalem i trzeba przyznać, że dobrze im idzie.
Jestem ciekawa jak potoczą się losy bohaterów w nowym 11 sezonie, który rusza już za miesiąc:)
Podsumowując ostatni odcinek 10 sezonu:
- był po prostu słaby,
- teoretyczny atak terrorystyczny, który miał sprawić, że będziemy się bać o życie Cristiny przez 5 minut, nie poruszył,
- podobnie jak starania Meredith, która broni pacjenta podejrzanego o dokonanie zamachu, to już było,
- słabo wyszła również krytyka mediów powszechnie uważana za temat na czasie,
- no i najbardziej smutne, że wątek Cristiny po tylu latach zostanie tak naprawdę urwany, kiedy odchodzili inni bohaterowie wszyscy przyglądali się temu z pewnym niedowierzaniem a nawet smutkiem. Tu po prostu ktoś przeniósł się do innego miasta.
I tak to prawda, że tak układa się życie. Najlepsi przyjaciele wyjeżdżają gdzie indziej, nie mają czasu dzwonić, odwiedzać się a potem człowiek nigdy ich więcej nie widzi. Ale nie po to ogląda się serial by było jak w życiu. Zwłaszcza taki gdzie w jednym szpitalu wciąż pracują ludzie, do których strzelano, którym grożono, kazano trzymać w dłoniach bombę, którzy przeżyli katastrofę lotniczą. Skoro wszystko w serialu nie jest tak, jak w życiu, nie ma sensu kończyć w sposób życiowy. Nikt, tak naprawdę nie ma na to ochoty. Ja chcę ostatecznych zakończeń, wymiany zdań, scen, w których pozwala mi się spojrzeć jeszcze raz na wszystko co się postaci w danym miejscu wydarzyło. Chcę! bo jeśli nie zobaczę tego w serialu to życie na taki ostatni odcinek nigdy nie da mi szansy.

sobota, 12 lipca 2014

"TRANSFORMERS" - WIEK ZAGŁADY

Jeśli spodziewacie się po tym filmie, skomplikowanej fabuły i czegoś co trzyma ten film w pewnych ramach, to niestety muszę Was rozczarować. Transformers 4 to kolejna część serii o autobotach, samochodach które mają tą mega moc przeobrażania się w roboty, które w tej części trafiły na czarną listę i są ścigane przez ludzi, których wspiera tajemniczy przybysz z kosmosu, posiadający niemałą wiedzę i armię. 
Miłośnicy efektów specjalnych będą mieli pole do uciech i radości, ponieważ wybuchom i eksplozjom nie ma końca i chyba tylko dlatego, lubię te filmy. Zabrakło mi aktorów z 1, 2, czy 3 części i jeśli Wahlberg został obsadzony do tej roli, by wzrosła oglądalność, to moim zdaniem była to zła decyzja. 40 - sto letni chłopiec z marzeniami o tym, że pewnego dnia osiągnie coś wielkiego, który ledwo wiąże koniec z końcem i jest nadopiekuńczym ojcem. Ponadto nie pasujące do niczego sentencje rdzennych amerykanów, wpychanie w usta postaci metakomentarzy o tym, że dzisiejsze kino to, powrót kolejnych sequeli i remake'ów. No ja przepraszam, a ten film, to niby co jest? Reżyser, Michael Bay albo ma mega tupet, albo nie dostrzegł podobieństwa z części 1, 2, 3. Poza tym cała masa złych autobotów, co w efekcie daje brak jakiejkolwiek rozpoznawalności, druga połowa filmu to ewidentna reklama Chin. I gdyby to wszystko zmieściło się w 120 minutach, to można byłoby wysiedzieć w kinie bez przekładania nogi na nogę, ale 160 minut, to niemiłosiernie długo. Jedyne co mnie urzekło w tym filmie to świetna muzyka, którą skomponował Steve Jablonsky. Posłuchajcie sami: 



Zapowiedzi nowych filmów w kinie:
"HERCULES"


"LUCY" - może być naprawdę dobry.


"MIASTO 44" - kino polskie, ale naprawdę zapowiada się, jak amerykański film wojenny.


czwartek, 3 lipca 2014

O filmie "Ona" - Polecam!

Naprawdę bardzo przypadł mi do gustu, dlatego M. dziękuję:). Jest bardzo prawdziwy, trochę niepokojący dla wirtualnej miłości, która staje się łatwiejsza, piękniejsza, wygodniejsza. 

Świetna gra Joaquin'a Phoenix'a (który w tej roli zyskał w moich oczach, jakoś nie bardzo tolerowałam go w "Gladiatorze", ale zrobił kuku samemu Russelowi Crowe, więc nie ma się co dziwić), świetnym głosie Scarlett Johanson i aktorce niby drugiego planu Amy Adams, która tutaj momentami wychodziła na plan pierwszy.


Świetny pomysł na scenariusz, o którym trzeba pomyśleć "tego jeszcze nie było", jest ciekawy, na tyle ciekawy, że się go chłonie. Każde zmiany wyprzedzały moje przewidywania, wszystko składa się w jedną całość jest logiczne i wydające się tak realne w dobie obecnego postępu technologicznego. Ta myśl, tego lepszego, wirtualnego świata, czasami była przerażająca.


Poza tym praca Theodora, człowieka, który na zamówienie pisze listy, kto by nie chciał tak pracować? Główny bohater jest osobą z innej bajki, tacy ludzie nie zaznają nigdy szczęścia w naszej rzeczywistości, zbyt uczuciowy, zbyt wrażliwy, może trochę zbyt ckliwy, zagubiony, nie potrafiący stworzyć normalnego związku. Z tego względu decyduje się na wirtualny związek z komputerem, a właściwie głosem, który nie ma ciała, i chyba też uczuć, za to świetnie je udaje.


Cała historia jest pretekstem do opisania ludzkiej natury, można dostrzec pewien schemat uczuć, potrzebę bliskości i zrozumienia przez drugą osobę. Daje na pewno do myślenia, że relacje z bliskimi nie układają się, bo zawsze sprawdza się zasada: "każdy myśli o sobie". Mimo, że jesteśmy stworzeniami stadnymi, każdy w tym stadzie stawia siebie na pierwszym miejscu. Gdy Theodore dowiaduje się, że nie jest sam, że "Ona" darzy być może takimi samymi uczuciami, sześciuset innych obywateli tego świata, dla niego ten związek się kończy.

Film przekazuje uniwersalną prawdę, że chociaż świat się rozwija, idzie do przodu, wszystko się zmienia, to uczucia ludzkie są niezmienne, zawsze będziemy podatni na zranienie, delikatni, ale też egocentryczni. Brak otwarcia i zrozumienia nie doprowadzi do stworzenia dobrego związku, powoduje tylko wzajemne ranienie się. Nikt, nigdy nie znajdzie substytutu miłości.

wtorek, 1 lipca 2014

O płycie - Grzegorza Hyżego "Z całych sił"

Płyta zawiera 10 charyzmatycznych utworów, śpiewanych przez nie mniej charyzmatycznego Grzegorza Hyżego. 
1. Na chwilę
2. Pusty dom
3. Dług
4. Wstaje
5. Naucz mnie
6. Drgania
7. Zagadka
8. Świt
9. Wdech
10. Lost in You
Finalista programu X-Factor mnie bardzo zaskoczył, w programie był dobry, ale nie najlepszy, natomiast tę płytę uważam za rewelacyjną, ponieważ ma szansę odświeżyć oblicze polskiego Popu. 
W brzmieniu słychać doskonałe poczucie rytmu, niepokojąco hipnotyzujący wokal, a przede wszystkim jasno określony pomysł na własną twórczość – to wszystko sprawia, że Grzegorz Hyży debiutuje albumem, jakiego nie powstydziłby się nie jeden bardziej doświadczony artysta.
Za muzykę oraz produkcję albumu „Z całych sił” odpowiedzialny jest Tabb (Bartosz Zielony) – jeden z najbardziej nowatorskich i świeżo brzmiących producentów w Polsce. Ma na swoim koncie produkcję płyt:  
- „Ważne” Mezo i Kasi Wilk,
- „Małe rzeczy” Sylwii Grzeszczak.
Każda piosenka ma niebanalny tekst, które oprócz wokalisty napisali m.in. Wojciech Łuszczykiewicz, Kamil Durski z zespołu Lilly Hates Roses, czy wreszcie Karolina Kozak (autorka tekstów m.in. na płytę Dawida Podsiadło). Wynikiem tej współpracy jest wyjątkowy zestaw brzmienia, śmiało wyznaczający nowe kierunki na polskim wymarłym dla mnie rynku muzycznym.
Historią opowiedzianą na tym albumie jest niespokojna podróż przez rozmaite emocje… Nastrój płyty nieustannie balansuje pomiędzy patrzeniem z nadzieją w słoneczną przyszłość, a trudną próbą rozliczenia się z bolesną przeszłością. Te piosenki pomagają zapomnieć, o tym, co się zdarzyło, ale też jak uwierzyć w to, co jeszcze przed nami. A wierzyć – jak twierdzą twórcy albumu – musimy „z całych sił”.

Mój ulubione utwory to: "Naucz mnie", "Dług". 

środa, 4 czerwca 2014

"The Word" - Między wierszami...

"Słowa", bo tak powinno brzmieć dosłowne tłumaczenie tego tytułu, to film który opowiada historię o charyzmatycznym młodym pisarzu Rory'm Jansenie, którego gra Bradley Cooper. Życiowym celem Rory'ego jest osiągnięcie sukcesu na rynku literackim. Na początku kariery udaje mu się odnieść małe zwycięstwo, zdobywa nagrodę i wszyscy czekają na kolejne objawienie wielkiego talentu. Niestety, wciąż nowe próby napisania czegoś sensownego kończą się porażką. Wszechobecne napięcie pomiędzy Rory'm a jego partnerką przybiera coraz bardziej na sile. Brak pieniędzy, ciągłe nieporozumienia z ojcem, obniżenie życiowej stopy, popychają głównego aktora do ...
Pewnego dnia młody pisarz odnajduje stary neseser, a w nim rękopis powieści, który nie został nigdy opublikowany. W akcie desperacji postanawia podpisać się pod nie swoim dziełem. 
Dalej Jego losy pędzą jak pociąg pośpieszny, nie trudno zgadnąć, w jaką stronę. Jego powieść staje się wielkim bestselerem, a on tym samym osiąga życiowy sukces. Jego dzieło zachwyca czytelników, krytyków, ludzi znających się na sztuce. Chwalą go za ponadczasową mądrość, świeżość i przesłanie, które niewątpliwie dzieło niesie. Jansen staje się gwiazdą mediów, jest na językach zainteresowanych, a plakaty z jego podobizną wiszą dosłownie wszędzie. Wszystko układa się wręcz doskonale, aż do momentu pojawienia się prawowitego twórcy dzieła. 
Cała historia jest naprawdę ciekawa, ale (zawsze jest jakieś ale), w tym filmie mamy do czynienia z grafomanią niskich lotów, opakowaną w piękny ozdobny papier typu: Bradley Cooper (słaba gra aktorska). Do pewnego momentu nawet interesował mnie, ale zbyt wiele dialogów, prostych mądrostek ubranych w pompatyczne słowa. Gawęd, łez i rozterek nie było końca, no ileż można? Ok., ja rozumiem, że to dramat, ale dłużyło się w nieskończoność, w dodatku jeszcze pseudo poważna muzyka.
Jeśli ktoś chce przypomnieć sobie i odświeżyć wszystkie życiowe prawidła, to proszę bardzo, ten film jest na tą okoliczność doskonały. 

niedziela, 25 maja 2014

"Mąż którego nie znałam" - Silvia Day

Ta książka, to prezent od pewnej osoby...za co dziękuję, przeczytana jednym tchem od bardzo, bardzo, bardzo dawna...
"Mąż, którego nie znałam" - to powieść, którą czyta się w jeden wieczór, jeśli ktoś lubi czytać. Łączy romans historyczny z literaturą erotyczną. Jest w niej coś, co pozwala się w nią wtopić. Na pewno zabawna, intrygująca, przepyszna, pełna zmysłowego napięcia, napisana sugestywnym i odważnym językiem historia, którą warto poznać. 
Osobiście nie przepadam za love story, ale ta książka mnie przekonała, z każdym kolejnym delikatnym szelestem kartki, wciągała mnie coraz bardziej.
Opowiada nam losy dwojga małżonków, którzy pobrali się z wyjątkowo nietypowych powodów. Zawarli umowę, że małżeństwem będą na papierze, jednak wieczory będą spędzać w ramionach kochanków. Układ ten przestaje jednak działać, bo parę więcej łączy niż dzieli, począwszy od wybujałego apetytu na seks, ciętego języka, nieprzeciętnej inteligencji po niechlubną reputację. Stanowcze postanowienie, by się w sobie nie zakochać i nie zaprzepaścić tym samym idealnego małżeństwa z rozsądku, pewnego dnia znika bezpowrotnie. 
Książka opisuje przemianę zachodzącą w człowieku, ale również wielką siłę miłości, która moim zdaniem nie ma racji bytu jeśli walczy i chce jej tylko jedna strona. Historia ta jest zaskakująca i przesycona namiętnością, z tych właśnie względów może wydawać się nierealna. Autorka uwidacznia, że seks pozamałżeński nie jest czymś bardzo zaskakującym, a skandale i plotki są częścią naszego bycia i życia. 
Odczucia po przeczytaniu pozytywne...

wtorek, 4 lutego 2014

Z serii polskie i dobre! - "Mój rower", "Dziewczyna z szafy" i "Miłość"

 Z serii naprawdę dobre, polskie kino. Filmy, które opowiadają o trudnych sytuacjach życiowych w jakiej każdy z nas albo był, albo jest, albo będzie.
"Mój rower" opowiada o ... właściwie podtytuł mówi sam za siebie, "Cała prawda o facetach". Najstarszy (Michał Urbaniak), najbardziej doświadczony, wyniszczony, częściowo przegrany, porzucony, skazany na klęskę, bez szans na odkupienie. Średni (Artur Żmijewski) uparty, ze swoimi racjami, nie do końca prawdziwie odczytanymi, bardzo usztywniony, nastawiony na szablonowe ocenianie drugiego człowieka. Najmłodszy (Krzysztof Chodorowski) niedoświadczony, zbuntowany nastolatek, zawieszony pomiędzy światem najstarszego a średniego.
Film daje do myślenia o relacjach: dziecko-rodzic, rodzic-dziecko. Czy zawsze muszą być tak skomplikowane? Czy żal, pretensje i niedomówienia stale towarzyszom uczuciom wyższym związanym, z tak ważną rolą w życiu, jaką jest niewątpliwie rodzicielstwo? Czym to jest spowodowane i dlaczego tak ciężko jest znaleźć "Złoty środek", lekarstwo, które uleczy każdy ból, zarówno rodzica, jak i dziecka. Ten film to opowieść o zawiłych relacjach trzech pokoleń: dziadka, ojca, syna. Pokazuje jak świat dziecka odczytuje słowa dorosłego, i co ten dorosły jest w stanie zrobić jednym słowem w świecie dziecka. Słowa zostawiają ślad już na zawsze, po to, by już nieustannie działać spustoszenie.

"Dziewczyna z szafy" tytuł to oczywiście przenośnia, bo dziewczyna jest zza drzwi, a nie z szafy. Ponadto ma duże problemy z samą sobą, co przejawia się brakiem realnego postrzegania otaczającej ją rzeczywistości. Za tymi drzwiami jest Tomek (bardzo dobra rola Wojciecha Mecwaldowskiego) i Jacek, bracia. Tomek autystyczne ucieleśnienie bardzo uzdolnionego muzyka i malarza, ciągle milczącego osobnika, utrudniającego życie swojemu niewątpliwie bardzo zajętemu pracą i kobietami bratu. Jest jeszcze Pan dzielnicowy, porządny obywatel, który zawsze znajduje się w dobrym miejscu i czasie, po to, by służyć pomocą zbłąkanym duszyczkom. Dzielnicowi już tak, niestety mają. Jest i Pani Kwiatkowska, postać której nikt nie znosi, nawet Ona sama, bo cała jest po prostu nie do zniesienia. Światy tych pięciu postaci mieszają się ze sobą, mimo to, iż każdy z nich ma swój osobny. Każdy z nich postrzega swoją rzeczywistość poprzez pryzmat swojego ja. Mi najbardziej podobają się pokazane w filmie relacje braci, z których na końcu wynika, że ten bardziej zrównoważony i zdrowy na umyśle, potrzebuje do normalnego funkcjonowania, tego niewątpliwie autystycznie chorego. W pewien sposób jest to przygnębiające, bo jest to zależność nie do końca zrozumiała, która obnaża chorobę w sensie niedosłownym oczywiście, ich obydwu. To pewnego rodzaju uzależnienie na końcu staje się wybawieniem dla całej czwórki, dzielnicowy niestety nie załapał się do rozgrywki.

Okazuje się, że prawdziwa miłość, o ile to zjawisko w ogóle występuje w przyrodzie, potrafi znieść wszystko. Mowa tu oczywiście o zdrowym prawdziwym uczuciu, które w filmie zostało przegrupowane, a jego fundamenty postawione na nowo. Pomysł na film zrodził się z gazetowego reportażu, o tzw. "aferze olsztyńskiej". Mimo to, nie jest to zbyt dramatyczne odzwierciedlenie gazetowo-telewizyjnych wzorców, wspomnianą aferę traktuje jedynie jako punkt wyjścia. Trzeba przyznać, że świetna gra aktorów sprawia, że ten film jest dobrze opowiedziany. Młode małżeństwo zostaje wystawione na próbę, gdy w ich życie wkracza ktoś, kto sprawił, że będą musieli na nowo określić, czym jest dla nich tytułowa "miłość". 
Mi podobało się przełamanie każdej postaci i każdej sytuacji, nic nie jest banalne i oczywiste i nic nie idzie zgodnie z wyznaczoną prostą. Poza tym zauważyłam jedno, co jest rzeczywiście bliskie życiu. Mianowicie to, że w każdej parze to kobieta bierze na siebie ciężar odpowiedzialności. Pan prezydent po chwili ulżenia sobie i dziecinnego poddania się zachciance, chowa się dosłownie za żoną, która przebacza i proponuje. Matka Tomka dostrzega i wie. Maria rozumie, czeka, działa. Natomiast faceci: jeden przeholował, drugi mota się jak piskorz, ot cała filozofia życia mężczyzn.

środa, 22 stycznia 2014

"LOVElace"...

Film nie powalił mnie niestety na kolana. Historia jakich wiele, opowiada o Lindzie Lovelace (dobra rola Amandy Seyfried), która zasłynęła jako aktorka w głośnym filmie pornograficznym.
Jakby tak doczytać w internecie okazuje się, że Panna Linda wcale nie była taka święta, jak ją przedstawiono zanim zagrała w "Głębokim gardle". Dużo wcześniej dała o sobie znać w rodzącej się branży różowego koloru, Jej przewodnikiem był oczywiście mąż. Debiutem okazuje się być nieszczęsna "Dogarama", będąca autentycznym porno z udziałem... i teraz niespodzianka "PSA"! Nagrywa potem jeszcze parę filmików ukazujących jej niebywały talent do... robienia dobrze mężczyznom w ten konkretny sposób.
Ze scenariusza wynika, że  film staje się wielkim sukcesem komercyjnym otwierając furtkę do wielkiej sławy, z której zdaje się korzystać sama zainteresowana. A ona sama zostaje przedstawiona, jako ofiara źle ulokowanych uczuć i zbyt konserwatywnego wychowania. Jedynymi winnymi są matka, która nie potrafiła jej pomóc, oraz kompletnie pomylony mąż Traynor. Ani słowa o branży, która napluła na swoją gwiazdę, pozbywając się jej, gdy tylko dostała w łapki pierwszy magnetowid.
Powstaje jeszcze druga część "Gardła", dużo bardziej grzeczniejsza, oraz kilka mniej istotnych w jej filmografii przedsięwzięć. Ciekawe jest to, że zdjęcia do tychże filmów powstają w studiu... Paramount (mało dziś znany fakt), ich budżet rośnie, a apetyt prawdziwych artystów po stronie kamery jest jeszcze większy.
Niestety nieżyjąca już dziś Lovelace niczego nam w tej kwestii nie wyjaśni, choć nawet gdyby żyła, zapewne plątałaby się w zeznaniach. W jej życiorysie jest tyle samo luk co w filmie. W "Lovelace" porno przypomina niewinne kino klasy B, a na sam seks praktycznie nie ma tu miejsca. Wszystkie scenki są poucinane, musimy sobie zatem je dopowiedzieć, lub dograć w wyobraźni, jeśli ktoś ją ma. I tu nasuwa się od razu pytanie: Po co, go w ogóle oglądać?