środa, 10 lipca 2013

"World War Z" - with Brad Pitt...

Widziałam i niestety z butów nie wyskoczyłam, nie wyskoczyłam, bo od Brada Pitta oczekuję czegoś więcej, czegoś znaczenie więcej. Niestety nie zachwyciła mnie ani jego gra aktorska, ani produkcja, którą zaszczycił swoim byciem. Uważam ten film za jeden z najsłabszych Brada Pitta, a słynie z tego, że wybiera raczej dobre role, przynajmniej ostatnio, no może nie do końca. 
Film zrealizowany na podstawie noweli Maxa Broksa "Wojna Zombie", ponoć bardzo dobra książka (zamierzam przeczytać). Pitt gra w nim pracownika ONZ, który stara się powstrzymać pandemię zombie, która zagraża istnieniu ludzkiej rasy. Lubię taką tematykę, ale tym razem się mega zawiodłam. Po obejrzeniu chciałam znaleźć chociaż jeden mocny kawałek, chociaż jeden dobry moment i na upartego można je wskazać, z tym, że wcześniej gdzieś już były, z czymś się kojarzyły. Nie do końca zrozumiałam sens tej wyprawy, po jakieś może lekarstwo, gdzieś w głąb Korei posyła się ekipę, bo ktoś napisał jakiś mail, który wszyscy mówiąc dobitnie "olali". Jedno z Państw potraktowało tą wiadomość na poważnie, bo jeden z dziesięciu Rabinów się sprzeciw, dlatego budują wysoki mur, by uchronić się przed wirusem, którego jak się okazuje nie można pokonać. Jedyne co można zrobić, to zastosować pewnego rodzaju kamuflaż i na to wpada Gerry, do tego właśnie potrzebny jest Brad Pitt, były agent śledczy, który zostaje zmuszony do działania dla dobra rodziny. Mur zostaje pokonany przez "Zety", a najlepsza akcja filmu przechodzi w zapomnienie, tak jak i cały film. W trakcie oglądania ma się wrażenie jakby cały scenariusz, ekipa filmowa, budżet, dodajmy że nie mały (bagatela 200 milionów dolarów), opierał się na jednym graczu, a przecież meczu nie wygrywa się jednym zawodnikiem. Na koniec wspaniały cytat, typowy amerykański chwyt, który na koniec daje do myślenia: "dopóki ma się siłę, to trzeba walczyć", ale tyle, to my bez tego filmu wiemy. Ot i cała filozofia filmu.

2 komentarze: